Lorem ipsum
logo Filharmonia łódzka im. Artura Rubensteina
Instytucja Kultury Samorządu Województwa Łódzkiego współprowadzona przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
logo Filharmonia łódzka im. Artura Rubensteina
Instytucja Kultury Samorządu Województwa Łódzkiego współprowadzona przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Logo do druku
Instytucja Kultury Samorządu Województwa Łódzkiego współprowadzona przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jakub Jakowicz: Z łódzką publicznością dobrze się rozumiemy

Można tworzyć atrakcyjny repertuar, grając w kółko Piątą Beethovena i Szóstą Czajkowskiego, ale myślę, że nie o to w tym wszystkim chodzi; że teatr, filharmonia czy ośrodek kultury powinny być także wyzwaniem dla ludzi, którzy kochają daną dziedzinę sztuki. Takie rozumienie misji filharmonii bardzo zbliża mnie z łódzką orkiestrą i jej dyrektorem – mówi nam Jakub Jakowicz.

Michał Marchlewski (Filharmonia Łódzka): Jak zareagował pan na propozycję współpracy z Filharmonią Łódzką w roli rezydenta i z jakimi emocjami czeka pan na zbliżające się koncerty?

Jakub Jakowicz (skrzypek, kameralista, pedagog, artysta-rezydent Filharmonii Łódzkiej w sezonie artystycznym 2025/2026): Bardzo cieszę się na tę współpracę, zwłaszcza, że jest to sposób docenienia przez Filharmonię pracy, którą wykonuję. Zależy mi na tym, żeby łódzkiej publiczności nie zanudzić – żeby pokazać skrzypce z różnych stron i za każdym razem zaproponować coś ciekawego. Myślę, że pomoże w tym przygotowany przez nas zestaw utworów, który połączy wielkie koncerty skrzypcowe z muzyką kameralną. 

Właśnie: Brahms, Dvořák, Szymanowski – jakie jest pana podejście do koncertów stanowiących filary skrzypcowego repertuaru? Ma pan swoje sposoby na to, żeby w tych słyszanych i granych setki razy utworach odnajdywać wciąż świeżość i przyjemność?

W ogóle nie podchodzę do tego w ten sposób. To są kompozycje, które są związane z moim własnym życiem, przeżywaniem muzyki i wiążących się z nią emocji. Wciąż się zmieniam, zmienia się świat wokół mnie, wpływają na mnie nowe sytuacje, nowe spotkania, nowe myśli – a więc i ta muzyka za każdym razem jest inna. Wykonując ponownie te utwory, nie myślę zupełnie o tym, ile razy i jak je wcześniej zagrano. Towarzyszy mi raczej ciekawość tego, co tym razem wydarzy się podczas tej niesamowitej wyprawy, jaką jest granie każdego z nich. Ważnym elementem każdego wykonania jest też relacja z publicznością – koncertowy kontakt z żywą muzyką jest moim zdaniem najważniejszy w tym, co robimy. Porozumienie z słuchaczami, którzy znają i kochają muzykę daje mi pewność, że jeśli zrobię coś dobrze, ciekawie, oryginalnie, to zostanie to zrozumiane i docenione.

Jakie ma pan doświadczenia kontaktu z łódzką publicznością? Z czym kojarzy się panu Filharmonia Łódzka, jakie wspomnienia łączą pana z naszym miastem?

Z tym miejscem wiąże mnie dużo wspomnień, doświadczeń i spotkań – grałem przecież jeszcze w starym budynku filharmonii. Mam poczucie, że z łódzką publicznością znajdujemy wspólny muzyczny grunt: że ona dobrze mnie wyczuwa i że także ja dobrze ją rozumiem. Zawsze miałem z grania w Łodzi dużą satysfakcję; towarzyszyło mi tu przekonanie, że mój sposób rozumienia i odczuwania muzyki trafia do słuchaczy. Pamiętam wiele świetnych łódzkich koncertów – recital z Pawłem Wakarecym w sali koncertowej sprzed kilku lat, koncert muzyki XX wieku z Maćkiem Grzybowskim w sali kameralnej, występy w foyer z Lutosławski String Quartet. Pamiętam, że były to bardzo ciepło przyjmowane wydarzenia, a dla mnie dodatkową satysfakcję stanowiło to, że mogliśmy kształtować w pełni ich program, niczym kucharze przygotowujący dla publiczności kartę muzycznych dań.

6 lutego wykona pan z Orkiestrą Symfoniczną FŁ II Koncert skrzypcowy Szymanowskiego. To będzie wyjątkowy koncert, także dlatego, że odbędzie się ćwierć wieku po tym, jak zadebiutował pan w roli solisty, grając I Koncert skrzypcowy tego kompozytora z filharmonikami monachijskimi. Jak zmieniło się przez ten czas pana spojrzenie na pański instrument, na rolę solisty?

Zaczynałem solowe występy jako bardzo młody człowiek. Wszystko było dla mnie wtedy niezwykle świeże, nowe. Byłem bardzo młody, a muzycy, którzy ze mną występowali byli dorosłymi ludźmi. Teraz zaczyna się to powoli odwracać, co jest ciekawym doświadczeniem [śmiech]. Upływ czasu nie jest dla mnie utrapieniem – przyjmuję go raczej ze spokojem i ciekawością niż z lękiem; mam poczucie, że dzięki niemu wiele spraw coraz lepiej rozumiem. Za jego sprawą zmieniła się także moja gra – na początku podchodziłem do występów solistycznie, wirtuozowsko; grałem bardzo mocno, głośno. Lata koncertowania w kwartetach smyczkowych i innych kameralnych składach sprawiły, że stałem się bardziej wyczulony na elementy dialogowania z orkiestrą, wzrosła moja świadomość, że partia solisty jest tylko częścią utworu współtworzonego przez inne instrumenty; że głos solowy zawsze jest ujęty w ramy innych pomysłów kompozytorskich i aranżacyjnych. I tę różnicę w swoim podejściu czuję nawet grając koncert Szymanowskiego, w którym skrzypce są przeciwstawione wielkiemu aparatowi symfonicznemu, a osiągnięcie odpowiedniego balansu między potęgą brzmienia orkiestry a gubiącą się wśród niej grą solisty nie jest łatwą sprawą.

W programie pana łódzkich występów wyróżnia się koncert kameralny 18 kwietnia. Razem z Lutosławski String Quartet zagracie materiał z waszej najnowszej płyty, na której zarejestrowaliście muzykę Ernesta Chaussona. Co skłoniło was do tego, żeby sięgnąć po kompozycje tego słabo znanego w Polsce francuskiego romantyka? Co przyciągnęło was do jego muzyki?

Te dwa konkretne utwory, które nagraliśmy na płycie – Koncert na fortepian, skrzypce i kwartet smyczkowy oraz Poème op. 25. To są nie tylko dwie najpopularniejsze jego kompozycje, ale po prostu wybitne arcydzieła. Koncert liczy cztery części – są one fantastycznie powiązane ze sobą pod względem dramaturgicznym, a jednocześnie każda z nich jest taką małą perełką. Rzadko się go jednak wykonuje – także ze względów praktycznych, ponieważ wymaga zaangażowania nietypowego zestawu instrumentów, trzech osobnych muzycznych „bytów”. Bardzo się cieszę, że w Łodzi to się uda, bo oba utwory są naprawdę warte poznania. Ten występ będzie dla mnie wielką satysfakcją, szczególnie jeśli na koncercie pojawią się osoby, które wcześniej nie znały tych kompozycji.

Zwłaszcza w ostatnich latach chętnie sięga pan po muzykę kompozytorów mniej znanych, spoza żelaznego filharmonicznego kanonu – Szymona Laksa, Artura Malawskiego czy Wałentyna Silwestrowa. Taka decyzja to forma buntu przeciwko temu, jak wąskie i powtarzalne bywają programy koncertów z udziałem skrzypiec?

Warto sięgać po muzykę mniej znaną, bo jest jej bardzo, bardzo dużo. W wielu dziedzinach życia jest tak, że ludzie lubią to, co już znają. Sądzę więc, że bycie adwokatem, ambasadorem tych mniej znanych kompozytorów i utworów jest niezwykle ważne – a przy tym bardzo ciekawe i rozwijające dla samego wykonawcy. Muzyka jest niesamowitym wszechświatem i niemal codziennie staram się odnaleźć w nim coś, czego jeszcze nie słyszałem. Muszę przyznać, że to bardzo pozytywnie wpływa to na mój umysł i samopoczucie; daje mi przekonanie, że wciąż jestem w jakiejś niesamowitej, niekończącej się muzycznej podróży i bardzo napędza do działania. Pomimo trudności czy problemów technicznych, których nastręczają te utwory, warto nawigować na tym oceanie i starać się odkrywać dla siebie i dla naszej publiczności tę muzykę, bo to nas wszystkich ogromnie ubogaca. Przyglądając się repertuarowi Filharmonii Łódzkiej, która nie zwalnia tempa i gra wiele koncertów z fantastycznymi programami, widzę, że mamy na tę kwestię bardzo podobne spojrzenie. 

Czy w pana słuchawkach i głośnikach samochodowych panuje co dzień równie duża różnorodność, co w programach granych przez pana koncertów?

Tak! I gra w nich nie tylko muzyka klasyczna. Klasyka pożera bardzo dużo mojego czasu i uwagi, nie potrafię słuchać jej, robiąc coś innego. W związku z tym mam wrażenie, że słucham jej obecnie znacznie mniej niż jazzu, rocka czy popu. Na wybór dźwięków, które otaczają mnie na co dzień bardzo mocno wpływają moje dzieci, które są wielkimi miłośnikami muzyki. Jedziemy razem samochodem i słuchamy ich odkryć z przeróżnych gatunków. One są teraz bardzo zanurzone w rapie i kochają Eminema, który kiedyś wydawał mi się barbarzyńcą, a dziś jego przeboje stały się także moimi przebojami. Polskim Eminemem jest dla mnie Łona, niesamowity tekściarz, nagrodzony zresztą przez Radę Języka Polskiego. Jego piosenki są takimi wielowymiarowymi arcydziełkami językowymi, które świetnie opisują rzeczywistość. Tego chyba brakuje mi czasami w muzyce klasycznej – siłą rzeczy zajmujemy się repertuarem dość starym, gramy utwory sprzed dwustu czy trzystu lat, w których trudno szukać tego rodzaju aktualności, autentyczności dotykającej spraw dnia codziennego. Jest też oczywiście muzyka klasyczna, która powstaje dziś – bardzo ją cenię i dużo jej słucham. Ostatnio udało mi się zresztą prawykonać kilka takich utworów, m.in. Koncert skrzypcowy, który napisał dla mnie Marcin Markowicz. To taki autorski muzyczny kolaż czerpiący z wielu gatunków muzycznych, z którymi Marcin ma kontakt – w tym także z popu, czy z nagrań Radiohead, których obaj słuchamy.

Łona x Konieczny x Krupa - 10 PYTAŃ

Myślę, że słowo „różnorodność” bardzo dobrze opisuje także repertuar pana koncertów: we wspólnych występach z ojcem często sięgacie po muzykę barokową (ostatnio graliście Manfrediniego na koncercie „Kolorów Polski” w Poświętnem), podczas pana łódzkich koncertów zabrzmi dużo utworów z XIX wieku, a jednocześnie prawykonuje pan muzykę współczesną. Czy wśród tych nurtów ma pan taki, w którym czuje się pan zdecydowanie najlepiej? A może taka różnorodność jest celem samym w sobie i metodą na walkę z muzyczną rutyną?

Jest bardzo zręczna odpowiedź na to pytanie: utwór, który gram jest dla mnie w danym momencie najważniejszy [śmiech]. Nie ma jednego stylu, który bym wyróżnił i w którym chciałbym zostać na stałe – myślę, że ta różnorodność jest darem i trudno byłoby mi z niej zrezygnować. Zagłębiam się w to, co gram, a zwłaszcza jeśli wykonuję coś po raz pierwszy, to jestem zachłyśnięty tą muzyką i pracą nad nią. To zawsze trudna łamigłówka – jak przeczytać utwór na instrumencie, jak odczytać nuty w najlepszy możliwy sposób. Później, gdy już grało się dany utwór wielokrotnie, wchodzi się w dialog z samym sobą, pracę nad tym, co można zrobić jeszcze lepiej, inaczej. Skrzypce są niezwykle wymagającym instrumentem. Nawet jeśli najważniejsze zasady techniki gry ma się już opanowane, pojawiają się nowe elementy: nauka słuchania siebie, szukanie sposobów na bardziej ekonomiczną grę. Droga do mistrzostwa nigdy się nie kończy i dzięki temu to jest tak fascynujący zawód.

Jak opisałby pan dotychczasowe doświadczenia występów z łódzkimi filharmonikami i ich szefem, Pawłem Przytockim? Jak się z nimi pracuje? 

To jest orkiestra, dla której żaden repertuar nie jest groźny czy za trudny. To zespół, który cechuje ciekawość, otwartość, ale też niesamowita instrumentalna sprawność, a przy tym szczególny rodzaj muzycznego głodu i łakomstwa; chęci zagrania tak wielu rzeczy. Oczywiście można tworzyć atrakcyjny repertuar, grając w kółko Piątą Beethovena i Szóstą Czajkowskiego, ale myślę, że nie o to w tym wszystkim chodzi; że teatr, filharmonia czy ośrodek kultury powinny być także wyzwaniem dla ludzi, którzy kochają daną dziedzinę sztuki. Takie rozumienie misji filharmonii bardzo mnie z orkiestrą i jej dyrektorem zbliża. I bardzo chciałbym uczestniczyć właśnie w takim budowaniu repertuaru, które tworzy intelektualny i artystyczny ferment. Bardzo cenię Pawła jako człowieka. Zawsze ma coś ciekawego do powiedzenia – nie tylko na temat muzyki, ale też o historii, kulturze, polityce czy swoich wspomnieniach. Gdy już mamy okazję się widzieć, nasze rozmowy dotyczą wielu spraw i często zapadają mi w pamięć.

Jest pan przyzwyczajony do występów w najważniejszych salach koncertowych Polski i Europy. Tym bardziej jestem ciekaw pana wrażeń z udziału w organizowanym przez Narodowy Instytut Muzyki i Tańca programie „Z klasyką przez Polskę”, w ramach którego wraz z Łukaszem Chrzęszczykiem odwiedziliście trzy niewielkie miejscowości na Lubelszczyźnie: Markuszową, Żółkiewkę i Siennicę Różaną. Jak pan wspomina te koncerty? Jak były one odbierane przez publiczność, nieprzyzwyczajoną do regularnego uczestnictwa w takich wydarzeniach?

To naprawdę niesamowity cykl. Słowo „prowincja” często wzbudza negatywne skojarzenia, tymczasem osoby żyjące w mniejszych miejscowościach są nierzadko bardziej oczytane niż mieszkańcy wielkich miast; lepiej znają kulturę i historię – a zwłaszcza te jej wątki, które dotyczą ich rodzinnych miejscowości. Być może właśnie to, że nie są pochłonięte taką wielkomiejską „bieżączką” sprawia też, że mają czas na refleksję. Te koncerty mają swoją szczególną atmosferę i mam wrażenie, że wiążące się z nimi przeżycia są często nawet głębsze niż w wielkich salach, gdzie ludzie często przychodzą tylko po to, żeby się pokazać, „bywać” w towarzystwie. Jest takie ładne powiedzenie, że kameralistyka jest w kryzysie od początku swojego powstania. W związku z tym bycie kameralistą wiąże się także z misją przekazywania innym swojej pasji do tych niesamowitych arcydzieł, które możemy wykonywać. Czułem, że podczas tych koncertów ta misja mogła być spełniona.

Jakie muzyczne wyzwania poza łódzką rezydencją czekają pana w najbliższych miesiącach?

Sezon zaczynam od mocnego uderzenia, bo już we wrześniu wykonujemy z Marcinem Zdunkiem koncert Marty Ptaszyńskiej na skrzypce, wiolonczelę i orkiestrę symfoniczną. Będziemy też grali sporo z Genesis Piano Trio – zespołem funkcjonującym od dwóch-trzech sezonów, który tworzę wraz z Marcinem i Szymonem Nehringiem. Mam także w planach występy solowe z koncertem Sibeliusa. To jeden z moich ulubionych utworów reprezentujących ten gatunek – grałem go w Łodzi, jeszcze w starej filharmonii, z orkiestrą pod kierunkiem Marka Pijarowskiego, a dziś powracam do niego z większym bagażem doświadczeń. Oprócz tego czekają mnie kolejne koncerty z Zehetmair Quartet, z którym koncertuję już dobre dwadzieścia lat, a w tym roku po raz pierwszy będę miał okazję poprowadzić go od pierwszych skrzypiec. Będziemy grać II Kwartet smyczkowy Szymanowskiego i III Kwartet smyczkowy Czajkowskiego. To wyjątkowa kompozycja, prawdziwe arcydzieło – bardzo powściągliwa, pełna niesamowitego zamyślenia.