Filharmonia pełna wspomnień
Filharmonia to nie tylko muzyczne emocje, oblegane koncerty, gromkie brawa i porywające bisy. Filharmonia to przede wszystkim ludzie, którzy od dekad tworzą tożsamość tego wyjątkowego miejsca. W roku 110-lecia pierwszego koncertu Łódzkiej Orkiestry Symfonicznej oddajemy im głos. A oni opowiadają o tym, co zapamiętali z dni spędzonych przy Narutowicza 20 – w dyrektorskim gabinecie, za orkiestrowym pulpitem, z chóralną partią w ręku, wśród korytarzy dawnego gmachu FŁ…
Zbigniew Lasocki (ur. 1936), dyrektor naczelny Filharmonii Łódzkiej w latach 1987–1991 i 2001–2007
Moje kontakty z Filharmonią zaczęły się w roku 1945, tuż po wojnie. Wraz z ojcem przyjechaliśmy do Łodzi, bo Warszawa leżała w gruzach. Punktem spotkań osób związanych z muzyką był budynek obecnej Akademii Muzycznej: tylko tam można było dostać bon żywnościowy. Wkrótce grono muzyczne postanowiło odbudować filharmonię. Bronisław Ligęza, który był znakomitym muzykiem i działaczem, poprowadził pierwszy filharmoniczny koncert w kinie Bałtyk. Muszę powiedzieć, że zrobiło to na mnie wielkie wrażenie, chociaż wtedy oczywiście nie przypuszczałem, że będę związany z tą instytucją przez całe swoje życie.
W filharmonii wystąpiłem na zakończenie studiów, co było dla mnie ogromnym zaszczytem. Pamiętam, że grałem koncert Prokofiewa. Wkrótce potem dyrektor Henryk Czyż, który usłyszał mnie gdzieś podczas recitalu, zaproponował mi występ z Rapsodią Gershwina. Innym razem brałem udział w koncercie, podczas którego wykonaliśmy cztery koncerty Jana Sebastiana Bacha: na jeden, dwa, trzy i cztery fortepiany. Bardzo efektownie to wyglądało: cztery skrzydła otwartych fortepianów na estradzie. Po pewnym czasie, z powodu kontuzji palca, podjąłem decyzję o wycofaniu się z aktywnego życia koncertowego. Skoncentrowałem się na pracy pedagogicznej i organizacyjnej. Wykładałem na Akademii Muzycznej w Łodzi, byłem prezesem Łódzkiego Towarzystwa Muzycznego.
Któregoś dnia przyszli do mnie koledzy z Filharmonii i mówią: „słuchaj, musimy mieć jakiegoś nowego porządnego dyrektora, bo tu się nic nie dzieje”. Ówczesna sala była w tak złym stanie, że stwarzała zagrożenie zawaleniem się wprost na publiczność. Ponieważ miałem poparcie dużej części zespołu, z którym przecież współpracowałem wielokrotnie jako pianista, w roli dyrektora było mi o wiele łatwiej, niż komuś z zewnątrz. Pierwsze moje kroki były trudne – przede wszystkim trzeba było zatroszczyć się o jakąkolwiek salę koncertową, żeby nie dopuścić do połączenia filharmonii z Teatrem Wielkim, co żadnej z tych instytucji nie wyszłoby na dobre.
Przeprowadziłem filharmonię przez trudne lata: występy w szkole muzycznej przy Sosnowej, potem kilka lat w budynku po dawnym kinie Lutnia przy Piotrkowskiej – wtedy koncerty wymagające większego składu dawaliśmy w pobliskim kościele ewangelickim św. Mateusza. Gdy wreszcie udało się ogłosić konkurs na nowy budynek, znalazłem się w jury i brałem udział w wyborze projektu. Gdy czekaliśmy na nowy budynek, organizowałem dla muzyków wiele zagranicznych tournées. Objeździliśmy prawie całą Europę: Włochy, Hiszpanię, Austrię, Niemcy. Wtedy różnice w płacach były bardzo duże i wyjazd za granicę dawał szansę na lepszy standard życia w Polsce.
Pierwszym koncertom w nowej sali towarzyszył mój ogromny niepokój. Obawiałem się, czy sala „się przyjmie”, czy po pierwszych, uroczystych koncertach nadal będzie wysoka frekwencja. Już po miesiącu mój niepokój zmienił się w satysfakcję. Kiedyś nie było tak wielu możliwości odtwarzania i słuchania muzyki, jak teraz. Kto chciał doświadczyć dobrego wykonania, musiał pofatygować się na Narutowicza 20. Nadal jednak jest wielu ludzi, którzy zdecydowanie preferują słuchanie muzyki żywej i mam nadzieję, że to się nie zmieni. Obecnie łódzka filharmonia ma moim zdaniem jedną z lepszych orkiestr w Europie, a może nawet na świecie.
Moje relacje z filharmonią są nadal żywe i przesympatyczne. Gdy tylko mogę, przybywam posłuchać koncertów. Najbliższe są mi występy z udziałem fortepianu, ale chętnie słucham też czysto symfonicznego repertuaru.
Beata Tarnowicz-Kamińska, harfistka Filharmonii Łódzkiej w latach 1986–2024
Z Filharmonią byłam związana przez 38 lat, przyszłam tutaj tuż po studiach. Jestem pierwszą osobą, która tak dużo czasu przepracowała na stanowisku harfisty. Przyszłam do pracy dokładnie do tego miejsca, w którym się teraz znajdujemy, tylko do starego budynku. Wspominam go z rozrzewnieniem, chociaż było to wówczas zaniedbane miejsce: przygnębiające korytarze, pokoje w starym stylu, wspólne garderoby… Nie było tu komfortowo, ale wspólne przebywanie szalenie łączyło muzyków. Pamiętam, że wszyscy czekali na przerwę, by pójść razem do kawiarni. Ona była miejsce wyjątkowym – tam się toczyło prawdziwe życie, tam się pielęgnowało przyjaźnie, tam była pani Marylka, która wszystkim przynosiła słodkie bułki.
No a później, gdy trzeba było opuścić filharmonię przy Narutowicza, zaczął się dla nas okres tułaczki. To nie był dobry czas, to było tylko przetrwanie. Potem filharmonia wróciła na swoje stare-nowe miejsce… ale już nie było tak, jak wcześniej. Warunki się znacznie polepszyły, kawiarnia, owszem, też jest, ale klimat już nie ten. Więzi międzyludzkie zaczęły się rozluźniać. Na estradzie razem pracujemy, ale później każdy zamyka się w swojej garderobie, czasami zejdzie do tej kawiarni, a czasem nie. Nie bez wpływu jest tu zmiana trybu życia: teraz wszyscy się ciągle spieszą.
Kiedy zaczynałam, muzycy nie byli tak dobrze wykształceni, jak teraz. Niektórzy ukończyli studia na kierunku wychowanie muzyczne, niektórzy tylko szkoły wojskowe. Wszyscy mieli o wiele gorsze niż teraz instrumenty. Ale łączyło ich jedno: niesamowita pasja. Wszystkim bardzo zależało, żeby każdy koncert był wyjątkowy, żeby to było niezapomniane przeżycie zarówno dla artystów, jak i dla publiczności.
Na początku mojej pracy dwa koncerty zagrałam pod batutą Henryka Czyża. To była niezwykła osobowość: wyjątkowa kultura, sposób traktowania muzyków, pomysły muzyczne. Później już chyba nigdy nie doświadczyłam takiego szacunku ze strony dyrygenta dla nas, muzyków orkiestry, i dla naszej pracy. W pamięci utkwił mi epizod z próby do Symfonii d-moll Francka. Jest tam miejsce z wyeksponowaną partią blachy. A instrumenty, wiadomo, nie były takie dobre jak teraz. Czyż powiedział wtedy: panowie, ja chcę, żebyście zabrzmieli jak ta blacha w amerykańskich orkiestrach. I stało się coś nieprawdopodobnego: ci ludzie zaczęli zupełnie inaczej grać, z rozmachem i potęgą! Wystarczyło ich zainspirować.
Obserwuję, że przez te lata prestiż zawodu muzyka bardzo się zmniejszył. Kiedyś, gdy mówiłam, gdzie pracuję, to mi otwierało wszystkie drzwi. Teraz kultura jest traktowana zupełnie inaczej, jak zwykłe rzemiosło. Nawet na uczelniach muzycznych młodzi ludzie traktują muzykę jak hobby, a zarabiać chcą gdzie indziej.
Gdy przeszłam na emeryturę, uświadomiłam sobie, jak dużo wysiłku i reżimu wymaga bycie ciągle w formie, nieustanna gotowość do wyjścia na estradę. Nawet urlop zawsze musiał być temu podporządkowany. Teraz bywam na koncertach tylko jako słuchacz. Chętnie wybieram duże formy symfoniczne. Odkrywam muzykę barokową, bo jako harfistka nie brałam udziału w koncertach muzyki dawnej. No i staram się być na koncercie zawsze wtedy, gdy gra mój mąż [fagocista Krzysztof Kamiński]!
Maja Skoblewska, artystka Chóru Filharmonii Łódzkiej w latach 1989-2024
Moje pierwsze wspomnienia związane z Filharmonią Łódzką pochodzą jeszcze z czasów, gdy byłam uczennicą szkoły muzycznej. W latach siedemdziesiątych, podczas budowy nowego budynku szkoły przy Sosnowej, popisy najlepszych uczniów odbywały się w starym gmachu filharmonii i ja też tam grałam. W tamtych czasach był w tej szkole taki miły zwyczaj, że mieliśmy obowiązek chodzić na koncerty do filharmonii – trzeba było zaliczyć bodajże dwa koncerty w miesiącu. W związku z tym jako słuchaczka miałam okazję poznać wielu znakomitych wykonawców. Byłam nawet na występie Artura Rubinsteina, gdy przyjechał do Łodzi trzy lata przed śmiercią. To było niesamowite przeżycie.
Już jako dorosła dziesięć lat spędziłam w Warszawie. A gdy, całkiem nieoczekiwanie dla siebie, wróciłam do Łodzi i trzeba było szukać pracy, zgłosiłam się na przesłuchanie do Chóru Filharmonii Łódzkiej. Wówczas chórmistrzem był Marek Jaszczak. Dołączyłam do zespołu w połowie sezonu 89/90, a już na początku marca śpiewałam „Paulusa” Mendelssohna na gościnnym koncercie w Poznaniu.
Wkrótce po dołączeniu do chóru zaczęłam też uczyć w szkole muzycznej, czym zajmuję się do dziś. Praca w szkole i w filharmonii znakomicie się uzupełniały. Gdy zaczęłam uczyć, wzięłam sobie za punkt honoru, żeby zachęcić uczniów do jak najczęstszego bywania na koncertach. Organizowałam wyjścia do Filharmonii, biorąc pod uwagę ich zainteresowania, doradzałam, który koncert jest najciekawszy, który artysta najbardziej godny uwagi. Na specjalnej tablicy zamieszczałam plakaty – bo nawet najlepsze nagrania nie zastąpią przecież wykonania na żywo.
Jako nauczycielka szkoły muzycznej załatwiałam też „narybek” do Chóru FŁ. Problem był zawsze z głosami męskimi, więc dawałam znać: „tu jest taki świetny bas”, „tu jest taki bardzo dobry tenor”. Paru moich uczniów nadal śpiewa w filharmonii. Artura Kozę, obecnego chórmistrza, pamiętam jeszcze jako ucznia, gdy przychodził do mnie zapisywać się na bilety na koncerty.
Z pracy w chórze szczególnie miło wspominam wyjazdy zagraniczne. Było ich sporo przed wejściem Polski do Unii Europejskiej. Dzięki temu mieliśmy fantastyczną możliwość poznania różnych miejsc, a także pracy z wieloma dyrygentami. Najczęściej wykonywaliśmy prawdziwe „przeboje” muzyki klasycznej: Requiem Mozarta, Requiem Verdiego i IX Symfonię Beethovena. Ostatnio repertuar chóru znacznie się poszerzył, także dzięki temu, że publiczność jest bardziej świadoma: łatwiej jest dotrzeć do nagrań mniej znanych utworów, słuchacze chcą więc poznać je także na żywo.
Praca w chórze pozwoliła mi czuć się aktywnym muzykiem: nie tylko teoretykiem czy odtwórcą, ale współtwórcą wykonywanych dzieł. W ciągu 35 lat przeżyłam bardzo dużo koncertów, miałam do czynienia z wieloma dyrygentami. Jako wyróżnienie wspominam udział w nagraniu „Trzech poematów Henri Michaux” Witolda Lutosławskiego. Do tego kompozytora mam szczególny sentyment, bo miałam okazję osobiście go poznać krótko przed śmiercią. Dużym przeżyciem była też praca pod kierunkiem Maestro Krzysztofa Pendereckiego. Ze Zdzisławem Szostakiem nagrywaliśmy skomponowaną przez niego muzykę filmową, przygotowywaliśmy prawykonanie monumentalnej „Missa Latina”. Wszyscy chórzyści oddawali tej pracy swoje serce. Czuli, że robią coś szczególnego, że tworzą coś wyjątkowego. Każdemu towarzyszyła szczera miłość do muzyki i wielka pasja.
Tadeusz Borowski (ur. 1929), wieloletni meloman Filharmonii Łódzkiej
Pierwsze muzyczne wspomnienia w moim życiu związane są z cmentarzem na Radogoszczu. Mieszkałem na Bałutach, przy Zgierskiej, niedaleko Julianowskiej. W latach mojego dzieciństwa był zwyczaj, który dziś już zanikł, że ksiądz i orkiestra odprowadzali korowód żałobny na cmentarz. Miałem swój ulubiony marsz – dopiero po wojnie, gdy zacząłem regularnie chodzić do filharmonii, dowiedziałem się, że to był słynny Marsz żałobny z Sonaty b-moll Chopina. Do dziś, gdy tylko znajdę się w towarzystwie jakiegoś pianisty, proszę, by zagrał mi ten właśnie marsz. Pamiętam też letnie koncerty orkiestr dętych w parkach, w laskach. W tamtych czasach każdy większy zakład miał swoją orkiestrę, to była dla takiego zakładu duma i honor. Słuchałem też oczywiście muzyki z gramofonu mojego wujka – właściwie patefonu na korbkę. Wciąż pamiętam refren jednej z takich wesołych piosenek: „Hulaj dusza, hulaj cha! Hulaj cha!”.
Podczas wojny przeprowadzałem ludzi przez Las Łagiewnicki do punktu kontaktowego w Cesarce przed Strykowem, skąd łatwiej było dostać się do Warszawy. Pracowałem też jako kurier. Miałem specjalną przepustkę, która dawała mi prawo jazdy w wagonie „nur für Deutsche”, tylko dla Niemców. Wojennych wspomnień związanych z muzyką nie mam. Jedyna muzyka, jaką pamiętam z tamtych czasów to okrzyki Niemców na ulicach. Niemcy coś tam grali, organizowali dla siebie jakieś koncerty, ale na to się nie chodziło – a poza nimi nic związanego z muzyką się w mieście nie działo.
Do filharmonii przyszedłem pierwszy raz już po wojnie, z przyjacielem, z którym znaliśmy się jeszcze z lat trzydziestych. Zawsze siadałem w tym samym miejscu – na parterze, z lewej strony. Z takiej perspektywy widziałem doskonale całą estradę, a przede wszystkim mogłem obserwować ręce pianistów. Także dzisiaj, gdy przychodzę do filharmonii, siadam z lewej strony – w piątym rzędzie, na trzecim krześle. Tęsknię za tamtą, powojenną publicznością i za starym budynkiem filharmonii. To była inna publiczność, bardziej wyrobiona. Elita, wielka kultura – w tamtych czasach byle kto do filharmonii nie chodził.
Na widowni zawsze był komplet. Ci, co przychodzili na koncerty, naprawdę kochali muzykę i dużo o niej wiedzieli. Budynek też miał swój szczególny urok, był bardzo przytulny. Często wchodziłem do niego bez biletu, miałem chody u bileterów – siadałem wtedy na miejscach rezerwowych, które zawsze pozostawiano puste. W tamtych czasach, dzięki pomocy ówczesnego dyrygenta, udało mi się zdobyć bilet do Warszawy na pierwszy powojenny Konkurs Chopinowski. Miałem tam wejściówkę i nocleg – wtedy po raz pierwszy w życiu miałem okazję posłuchać światowej sławy pianistów.
Ówczesna filharmonia była miejscem spotkań. Pamiętam, że na koncercie czeskiego skrzypka Aleksandra Plocka w marcu 1949 roku siedziałem w loży po prawej stronie z jedną dziewczyną, krawcową z ulicy Żeromskiego. Po koncercie odprowadziłem ją aż do samego domu i to odprowadzanie… skończyło się dopiero następnego dnia, wspólnym śniadaniem! Kiedyś zdarzyło mi się też być na koncercie z dwoma chłopakami, za których musiałem się wstydzić… Należałem wtedy do organizacji młodzieżowej, spotykaliśmy się na Piotrkowskiej 43 albo 45, na pierwszym piętrze. No i dwóch takich poszło ze mną na koncert i zabrało ze sobą broń. Normalnie, siedząc w loży wyciągali pistolety i chwalili się nimi – podrzucali je do góry i łapali…
Na parterze filharmonii działał bardzo wytworny lokal, Tabarin. To była jedyna prawdziwa scena taneczna w Łodzi. Znajdowała się w bardzo wysokim pomieszczeniu. W środku były takie cztery wielkie słupy, a pomiędzy tymi słupami – obrotowy parkiet do tańca, koło o średnicy kilku metrów. Byle kto się tam nie pojawiał – na wejściu stał strażnik w uniformie, który wiedział, kogo wpuścić. Ja byłem tam tylko raz, gdy dostałem zaproszenie jako młody chłopak.
W filharmonii bywam do dziś. Gdy wybieram koncerty, zwracam uwagę na repertuar – nie każdy kompozytor mnie interesuje. Mam swoich ulubionych, na czele z Piotrem Czajkowskim – synem szewca. Cenię najbardziej jego symfonie. Są najlepsze, nie do prześcignięcia. No i koncert fortepianowy – jak zaczynają go grać, to jest prawdziwa potęga. Lubię też wybrać się na jakieś nowości, zapoznać się z czymś nieznanym. Choć w ostatnich miesiącach za dużo na koncerty nie chodziłem, bo byłem zajęty…
Tadeusz Mazurkiewicz (1887-1968), jeden z twórców i pierwszy dyrygent Łódzkiej Orkiestry Symfonicznej
Z okazji jubileuszu 110-lecia pierwszego koncertu Łódzkiej Orkiestry Symfonicznej przypominamy też wspomnienie sprzed lat – tekst Tadeusza Mazurkiewicza, w którym przywołuje on okoliczności towarzyszące pierwszemu publicznemu występowi ŁOS. Tekst ukazał się pierwotnie 29 maja 1938 roku w jubileuszowym dodatku łódzkiego „Głosu Porannego”.
Ciężkie chwile przeżywała Łódź jesienią 1914 roku. Po drobniejszych utarczkach i walkach podjazdowych w okolicach Łodzi, główne siły niemieckie, odepchnięte od Warszawy i Dęblina, przeszły przez Łódź, cofając się na zachód. Zwycięska, zadawało się, armia rosyjska, szybko posuwając się naprzód, zajęła miasto, a nieprzeliczone jej szeregi przewaliły się przez nie, prąc, w swoim mniemaniu – prosto na Berlin….
Kilka dni względnej ciszy.
I wtem, pewnego poranka, ogłuszająca kanonada artyleryjska dała znać, że miasto zostało wciągnięte w wir straszliwej, morderczej, kilka tygodni trwającej bitwy, jednej z największych w wojnie między Rosją i Niemcami. Zamarłe wskutek nieczynnych fabryk miasto odczuło całą grozę wojny i związane z nią udręki. Bezrobocie, brak żywności, opału, dawały się coraz dotkliwiej we znaki. A bitwa trwała... Minął październik, przyszły chłodne dni listopada, zbliżała się zima, której towarzyszyło groźne widmo głodu i nędzy. […]
Po kilkutygodniowych zmaganiach armia rosyjska opuściła Łódź, cofając się pod Łowicz. Miasto zajęli Niemcy [Mazurkiewicz konsekwentnie pisze to słowo z małej litery – przyp. red.], biorąc je w żelazne kleszcze okupacji. Po doświadczeniach Kalisza z początków wojny zdawało się, że na Łódź przyszła ostatnia godzina. Czy można było wówczas marzyć o muzyce? A jednak….
Znając dobrze Niemców z czasów z moich studiów w Lipsku, ich charaktery, sposób myślenia, ich mentalność, powziąłem pewnego dnia postanowienie, aby się z nimi „dogadać” co do możliwości otrzymania pozwolenia na zorganizowanie koncertów o podłożu społecznym, dochód bowiem miał być przeznaczony na zapomogi dla cierpiących niewypowiedzianą nędzę mych kolegów. Udało się.
Tytułem próby dali pozwolenie na skromny koncert solistów, który odbył się 19 stycznia 1915 roku w teatrze „Scala”. […] Przepełniona sala świadczyła o tym, że publiczność łódzka spragniona jest muzyki, będąc jej pozbawioną od początku wojny, zwłaszcza, że przed jej wybuchem dyrekcje koncertowe zapowiadały imponujący sezon na rok 1914-15. Pierwszy ten od początku wojny koncert był jednakże tylko balonem próbnym w stosunku do władz okupacyjnych niemieckich. Już bowiem w okresie Bożego Narodzenia 1914 r., wkrótce po wejściu Niemców, zebrałem u siebie grono przyjaciół-muzyków i rzuciłem myśl wystarania się o pozwolenie zorganizowania orkiestry symfonicznej, któraby dawała stałe koncerty.
Po cichu jużeśmy się szykowali do tej uroczystej chwili i w styczniu zaczęliśmy próby orkiestrowe. I wreszcie po dłuższych zabiegach wydostaliśmy oficjalne zezwolenie na pierwszy koncert symfoniczny. Niewypowiedziany entuzjazm ogarnął wszystkich: i tych, którzy łaknęli każdego, choćby najskromniejszego zarobku i tych ideowców, którzy mając zapewnioną egzystencję, współpracowali ze mną, rozpłomienieni piękną ideą działalności społecznej i kulturalnej. […] Stanowiliśmy grono ludzi dobrej woli, pracujących bez wytchnienia po kilkanaście godzin dziennie, czerpiąc niewypowiedzianą rozkosz z tego, co jest dla muzyka najwspanialsze: z brzmienia orkiestry. Graliśmy do zapamiętania.
Nie dające się opisać wzruszenie ogarnęło mnie, gdy stanąłem dnia 17 lutego 1915 roku przy pulpicie, aby poprowadzić pierwszy koncert symfoniczny Ł.O.S. Wchodzącą na estradę orkiestrę przepełniająca do ostatniego miejsca salę Teatru Wielkiego przy ul. Konstantynowskiej publiczność powitała, powstawszy, burzą oklasków i okrzykami: „Niech żyją!”. Czuliśmy całą ważkość tej chwili. Było nas 60. Wszak to już prawdziwa, duża orkiestra symfoniczna, druga w Polsce po Filharmonii Warszawskiej, zorganizowana w drugim co do wielkości mieście polskim.
[…] Program [był] nieco przeładowany, to prawda, zwłaszcza, że o dziewiątej wieczorem wszyscy musieli być „w domu”, bo stan wojenny, to nie były żarty (koncert zaczął się o 5 popołudniu), ale na nasze usprawiedliwienie muszę powiedzieć, że chcieliśmy się muzyką nasycić wszyscy – i my grający, i słuchacze – po tylomiesięcznej przymusowej przerwie. Mocno ściskaliśmy sobie dłonie po skończonym koncercie, mając w oczach nieugiętą chęć wytrwania i kontynuowania tak pięknie poczętego dzieła. […]
na zdjęciu u góry: Gmach Państwowej Filharmonii w Łodzi, 1958, fot. NN/zbiory Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej im. Marszałka Józefa Piłsudskiego w Łodzi (WBP w Łodzi).