Lorem ipsum
logo Filharmonia łódzka im. Artura Rubensteina
Instytucja Kultury Samorządu Województwa Łódzkiego współfinansowana przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
logo Filharmonia łódzka im. Artura Rubensteina
Instytucja Kultury Samorządu Województwa Łódzkiego współfinansowana przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Logo do druku
Instytucja Kultury Samorządu Województwa Łódzkiego współfinansowana przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Moja Łódź” – Zygmunt Krauze

Wystawy, koncerty i praca ze studentami, ale też młodzieńcze miłości, wieczory w „Honoratce” i ping-pongowe triumfy – Zygmunt Krauze o swoich wspomnieniach związanych z Łodzią.

Pierwszy raz przyjechałem do Łodzi w 1945 roku, zaraz po wojnie, jako siedmioletnie dziecko. Nasze warszawskie mieszkanie przy ul. Hożej zostało zniszczone i rodzice, podobnie jak wielu innych warszawiaków, szukali nowego miejsca do życia w tych trudnych czasach. Dla mojej matki był to dodatkowo powrót do miasta, z którego pochodziła ona i jej rodzina. Zamieszkaliśmy w pięknym mieszkaniu w kamienicy przy ul. Sienkiewicza 20. Kiedy kilka lat temu nocowałem w gościnnym pokoju, w gmachu Filharmonii Łódzkiej, z okna widziałem mój dawny dom. Ojciec szybko się odnalazł i dzięki talentowi biznesowemu zupełnie z niczego stworzył znakomicie prosperujące wydawnictwo książek i pomocy szkolnych Poligrafika. 

Naukę zacząłem początkowo w szkole podstawowej przy Piotrkowskiej 120, ale wyrzucony za złe sprawowanie przeniosłem się do placówki przy ul. Nawrot. Gry na fortepianie zacząłem się uczyć u prof. Marii Wiłkomirskiej, potem uczyła mnie również prof. Stanisława Raube. Po skończeniu podstawówki dostałem się do nowo powstałego liceum muzycznego przy ul. Jaracza, gdzie spotkałem znakomitych pedagogów na czele z moim nauczycielem fortepianu – prof. Zygmuntem Jeśmanem. Był to bardzo wyjątkowy, wybitny człowiek o szerokich zainteresowaniach, wykraczających daleko poza muzykę. Bywając u niego w domu, miałem okazję słuchać fascynujących opowieści o sztuce, architekturze, malarstwie, profesor posiadał też bogatą kolekcję albumów, które oglądałem zachwycony. Jako profesor fortepianu uczył przede wszystkim muzyki, a nie techniki pianistycznej. Okazuje się bowiem, że gdy zwraca się uwagę wyłącznie na palcowanie i ustawienie ręki, wszystko staje się suche i trudne. On wolał to okno otwierać szerzej na świat sztuki i muzyki, a wówczas palce same chodziły! To było wprost nadzwyczajne, jak skutecznie umiał rozluźnić napięcia powstałe podczas wielogodzinnego ćwiczenia, a wówczas interpretacja stawała się naturalna i głęboka.

Mówię o nim tak wiele, bo mimo upływu wielu lat wciąż jestem przekonany, że to on przekazał mi prawdziwą i ogromną, trwającą do dziś miłość do muzyki. Stało się to w okresie nastoletnim, gdy dokonuje się ważnych życiowych wyborów. Ja, dzięki niemu, wybrałem muzykę, chociaż dokładnie w tym samym czasie w łódzkim Muzeum Sztuki odkryłem twórczość Władysława Strzemińskiego. To również był przełomowy moment, który zbiegł się w czasie z moim wzrastającym zainteresowaniem komponowania muzyki. Wtedy powstawały już moje pierwsze utwory. Zachwyt obrazami Strzemińskiego, a potem jego teorią, którą studiowałem w bibliotece przy ul. Kopernika, spędzając godziny z książką „Teoria widzenia”. On, jako twórca wizualny, pokazał mi, jaką drogą iść jako kompozytor. To było ogromnie ważne doświadczenie i podstawa wszystkiego, czym zajmowałem się od tamtego czasu aż do dziś. Z czasów licealnych w Łodzi warto też wspomnieć moich znakomitych kolegów: Zbigniewa Lasockiego – syna ówczesnego dyrektora liceum, Andrzeja Rokickiego – trębacza i prawdziwego prymusa, z którym miałem szczęście siedzieć w jednej ławce i tylko dzięki temu uzyskiwałem w miarę akceptowalne stopnie, bo dawał mi ściągać i podpowiadał; Anię Iżykowską, córkę ówczesnego dyrektora Filharmonii Łódzkiej i moją pierwszą, młodzieńczą miłość; Wojciecha Matuszewskiego, Elżbietę Skotnicką i wielu innych. Muszę jednak przyznać, że najbliżej przyjaźniłem się z tymi, którzy grali w ping-ponga. To była wówczas naprawdę ważna sprawa, w którą byłem bardzo zaangażowany. Pamiętam, że odbył się kiedyś mecz pomiędzy naszym liceum, a żydowską szkołą im. Pereca. Oni byli wtedy najlepsi w Łodzi. Jedyne dwa punkty, które wówczas zdobyliśmy, były moją zasługą! Po meczu byłem wtedy, jedyny raz w życiu, noszony przez tłum na rękach, co pokazuje, o ileż większy jest entuzjazm i emocje po imprezie sportowej, niż nawet po najlepszym koncercie. 

Takie wspomnienia zostają na zawsze. Podobnie jak moje niemal codzienne wizyty w legendarnej kawiarni Honoratka przy ul. Moniuszki. Tam spotykałem często takich artystów, jak Kuba Morgenstern, Janusz Nasfeter, Andrzej Kondratiuk, Romek Polański, Stanisław Mrożek, Andrzej Kostenko, Stefan Szlachtycz, Monika Dzienisiewicz. To było maleńkie miejsce, mniejsze niż moja obecna warszawska pracownia, ale tam zawsze był tłum. Ci wszyscy wybitni ludzie z różnych dziedzin sztuki, stanowiący ówczesną bohemę tam się poznawali, rozmawiali, wymieniali pomysłami. To był taki kolorowy tygiel, bardzo kontrastujący z tym, jak dziś często się myśli o ponurych latach tzw. komuny. Szczęśliwie dla mnie, druga połowa lat 50. to był czas odwilży, kiedy w powietrzu czuć było tę niezwykłą atmosferę wolności, różnych nowatorskich pomysłów. Udzieliło mi się to tak bardzo, że z domu do Honoratki często chodziłem boso, miałem długie włosy i nosiłem przyduży, dziurawy sweter oraz podarte dżinsy. Po prostu hipis! 

Wyfrunąłem z Łodzi pod koniec lat 50. już jako student, po krótkiej nauce u prof. Zofii Romaszkowej i nie bywałem tu przez dziesiątki lat. Najpierw warszawska uczelnia, potem wyjazdy zagraniczne, stworzenie Warsztatu Muzycznego i liczne koncerty, pobyty w Berlinie, Paryżu, Stanach Zjednoczonych itd. Nie znaczy to jednak, że moja sztuka nie była obecna w tym mieście. Przez wiele lat, aż do dziś trwa nieprzerwanie współpraca z Muzeum Sztuki. Wieloletni dyrektor tej instytucji, Ryszard Stanisławski, z którym się przyjaźniłem, zapraszał mnie i mój Warsztat Muzyczny na koncerty uświetniające wielkie zagraniczne wernisaże. Graliśmy w Londynie, Norwegii, Holandii, Niemczech, a przede wszystkim w 1983 roku na Présences Polonaises w Paryżu, chyba największej wystawie polskiej sztuki, jaką kiedykolwiek zorganizowano. Mieszkałem już wtedy na stałe w Paryżu i zaproszono mnie do organizacji tego wydarzenia jako odpowiedzialnego za program muzyczny. Centrum Sztuki zorganizowało w Centre Pompidou wystawę, przy okazji której odbyło się ponad 20 koncertów polskiej muzyki. Potem, w roku 1994 na otwarciu wystawy „Europa, Europa” w Bonn wykonano po raz pierwszy mój utwór „Terra incognita” zamówiony przez organizatorów z Bonn, a zainicjowany przez Ryszarda Stanisławskiego. W Muzeum prezentowano również utwór „Rivierre Souterraine”, a wcześniej zakupiono i prezentowano „Kompozycję przestrzenno- muzyczną nr 1”.

Najnowszym owocem tej wieloletniej przyjaźni, a jednocześnie zupełnie wyjątkowym dla mnie wydarzeniem był zakup przez Muzeum Sztuki w Łodzi wszystkich moich rękopisów muzycznych oraz zbioru ponad 600 listów od kompozytorów i muzyków z całego świata. Cała ta kolekcja jest właśnie digitalizowana i katalogowana. Moim wielkim marzeniem jest, by stała się dla Muzeum punktem zwrotnym i początkiem działalności tej instytucji również w dziedzinie muzyki. To byłoby znakomite zwieńczenie mojej historii związanej z tym miejscem. 

Łódź dla mnie to również niezwykle gościnne progi Akademii Muzycznej im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów, do której trafiłem już praktycznie w emeryckim wieku na zaproszenie prof. Kazimierza Przybylskiego. Dzięki temu, że przez całe życie pracowałem jako twórca niezwiązany na stałe z żadną uczelnią, miałem dla studentów wiele praktycznych rad, a jednocześnie dużo świeżości i entuzjazmu. Te zajęcia i absolwenci, których wykształciłem, dali mi wiele satysfakcji i cieszę się obserwując dziś rozwijające się kariery Ani Sowy, Marcina Stańczyka, Kuby Krzewińskiego czy Niny Fukuoki. Niedawno zakończony rok akademicki był już moim ostatnim w łódzkiej Akademii, ale te kontakty i przyjaźnie na pewno będą trwały, podobnie jak mój wielki sentyment do tego miasta.

W 2023 roku miałem zaszczyt i przyjemność wystąpić ze swoim II Koncertem fortepianowym na inauguracji sezonu w Filharmonii Łódzkiej. To był bardzo wyjątkowy wieczór i wielkie emocjonalne przeżycie zarówno dla mnie, jak i dla publiczności. Uhonorowano mnie wówczas niezwykłą nagrodą – „Duszą Filharmonii”, za którą jestem niezmiernie wdzięczny. Po koncercie Pan Dyrektor Paweł Przytocki zaproponował, żebym napisał utwór specjalnie dla łódzkiej orkiestry. To będzie kompozycja dwuczęściowa, nawiązująca wprost do moich łódzkich doświadczeń i inspiracji w postaci twórczości i osoby Władysława Strzemińskiego. W pierwszej części pokazuję wspaniałą, wizjonerską ideę jego sztuki unistycznej, a w drugiej skupiam się na jego życiu – okropnym, dramatycznym, pełnym bólu, konfliktów i trudności. Kontrasty będą budowały ten utwór. Pierwsza część jest ich pełna, jednak są tak ułożone, że się jakby niwelują, przychodzą i odchodzą, są przewidywalne, nie są dla słuchacza niespodzianką. Nie korzystam w tym utworze z tekstu, nie ma też jasno określonego programu, ale podobnie jak wiele moich innych dzieł z ostatnich dwóch dekad, ta muzyka jest o czymś dla mnie ważnym. Mój wielki przyjaciel Louis Andriessen mówił, że zawsze musi pisać o czymś. To „coś”, to może być libretto opery, może być poezja, ale może być po prostu idea, a nawet słowo, które coś tłumaczy. Ten utwór mówi o człowieku, Władysławie Strzemińskim. Mówi o jego utopijnym, czystym ideale, jakim był unizm, a z drugiej strony o tragicznym życiu zakończonym w nędzy i poniżeniu. Cała prawda, bez sztucznego happy endu. 

Dla kontrastu, w pierwszej części koncertu będzie Mozart w wykonaniu Piotra Palecznego. Mozart, który stał mi się niegdyś bardzo bliski, gdy w roku 200. rocznicy jego śmierci pisałem dla Barcelony utwór, korzystając z fragmentów dwóch jego divertiment. Okazało się wtedy, że to kompozytor kontrastowy i nieprzewidywalny. Tam wcale nie wszystko jest gładkie i oczywiste, jak tego dziś zazwyczaj słuchamy. Co cztery, sześć, osiem taktów dzieją się rzeczy nowe, nieprzystające do tego, co było wcześniej. Warto spróbować się nad tym zastanowić i odkryć Mozarta dla siebie.

Zygmunt Krauze

(opracował Maciej Łukasz Gołębiowski)